28 stycznia 2017

Mass Effect 3

W zwyczaju mam, że gdy kończę grę od razu zabieram się za recenzję. Tym razem było inaczej. Nie chciałam pisać tej recenzji, bo to tak, jakbym żegnała się ze światem Mass Effect na zawsze. Chciałam przedłużać niemal w nieskończoność wrażenie, że tkwię jeszcze w tym uniwersum. Trylogia Mass Effect pochłonęła mnie na dziesiątki godzin. Nie boję się napisać, że była to jedna z najpiękniejszych wirtualnych przygód w moim życiu.


Złe dobrego początki.

Kto czytał moje poprzednie recenzje z serii ME ten wie, że pierwsza część trylogii wybitnie mnie nie oczarowała. Przeszłam ją nijako z musu zawierzając słowom fanów, że warto to zrobić, bo potem będzie już tylko lepiej. Mieli rację – chylę czoło. W drugiej części zakochałam się od pierwszej minuty i miłość trwała do końca. Tym razem, przy ME 3 potrzebowałam trochę czasu i była to już miłość z rozsądku. Pierwsze wrażenie jakie odczułam po odpaleniu gry było takie, że tym razem zrobiono tu callofduty-podobne coś. Wszystko za sprawą zwiększenia elementów akcji kosztem elementów RPG. Jeszcze przez pierwszych kilka godzin zastanawiałam się czy wszystko jest w porządku z tą grą, bo już nie odkrywam znajdziek na każdym kroku. Studio Bioware przyzwyczaiło mnie, że dotąd co rusz znajdowałam jakieś cudeńka rozsiane po całych mapach, a tu nagle tak sterylnie, jak u mojej mamy przed świętami.

ME 3 po zaimportowaniu save'a z ME 2 ładnie pokazuje nam dotychczasowe dokonania.

1: Co? Żniwiarze? Ha ha ha. 2: Co? Żniwiarze? Ha ha ha. 3: O kur*a Żniwiarze! Aaaa!!!

Powyższymi trzema zdaniami można w całości oddać sens fabularny trylogii (oczywiście nieco trywializując). Tak właśnie było. Gdy początkowo Komandor Shepard odkryła zagrożenie jakim były syntetyczne maszyny zwane Żniwiarzami, nikt z osób odpowiedzialnych za bezpieczeństwo galaktyki nie wziął tych słów na poważnie. Jak na ironię, gdy Żniwiarze zaczęli swą inwazje było już nieco późno by ujść z potyczki bez szwanku. Wtedy to ślepa dotąd Rada Galaktyczna poprosiła o pomoc Komandor Shepard czyli osobę, której słowa dotąd nie były brane w ogóle pod uwagę. Shepard mogła zrobić dwie rzeczy: albo się wypiąć i powiedzieć Radzie, żeby radziła sobie sama, albo podjąć galaktyczną walkę na śmierć i życie. Dla Sherpard nie było żadnej decyzji do podjęcia. Jako zawodowy żołnierz bez ociągania się przystąpiła do akcji.

Dostaniemy też podsumowanie dotychczasowej fabuły (gdyby ktoś miał czelność jej nie pamiętać).

Istoty syntetyczne versus organiczne

Jeśli grając w poprzednie części wydawało mi się, że coś rozumiem z tego całego galaktycznego konfliktu, to się myliłam. Dopiero Mass Effect 3 przyniósł olśnienie, wraz z nieodłączną serią mindblowów. O ile dotąd zajmować trzeba było się tematem Żniwiarzy, czy też Zbieraczy oraz Protean, tak teraz cala sytuacja nam się komplikuje. Dotychczasowe odkrycia przedstawiały Żniwiarzy jako śmiertelnych wrogów, którzy co 50 tysięcy lat niszczą wszelkie życie biologiczne we Wszechświecie. Więc gdy tylko jakaś cywilizacja rozwinęła się na tyle, aby zagrozić Żniwiarzom, wszystko ścierane było w proch. Żniwiarze dodatkowo wysługiwali się Zbieraczami, którzy porywali biologiczne istoty celem tworzenia kolejnych Żniwiarzy. Wystarczająco skomplikowane? A gdzież tam. Teraz dopiero się zacznie. Mass Effect 3 odkrywa przed nami kolejne karty. Bowiem to nie Żniwiarze są najstarszą panującą nad wszystkim rasą. Żniwiarze również zostali przez kogoś stworzeni. Stworzyła ich Inteligencja (syntetyczna forma życia) powołana przez przedwiecznych Lewiatan celem sprawowania kontroli nad innymi istotami nieorganicznymi. Lewiatani ukręcili sobie jednak sami na siebie bata. Inteligencja, która miała stać na straży ich życia biologicznego zbuntowała się i stworzyła Żniwiarzy, którzy to właśnie od lat „umilają” życie Komandor Shepard. Jak wiele w życiu widziałam/czytałam, tak teraz wbiło mnie w fotel. Zaczęłam nawet rozważać możliwość, czy ten genialny plan fabuły może przekładać się w jakimś stopniu na naszą ludzką rzeczywistość. Summa summarum Mass Effect 3 sprowadza się do tego, że co by nie było to wszelkie istnienie kończy się wojną pomiędzy istotami organicznymi, a sztuczną inteligencją. Tak, naczelni naukowcy naszego świata powinni zdecydowanie zagrać w Mass Effect, aby uświadomić sobie czym grozi dążenie do nadawania samoświadomości maszynom.

Cytadela - miejsce, gdzie wszystko się zaczęło.

Cytadela i inne śmieszki

Cytadela to jeden z DLC, któremu postanowiłam poświęcić cały akapit. Zasłużył na to w pełni dzięki zawartemu w sobie humorowi i to na takim poziomie, że niejednokrotnie ryczałam ze śmiechu do monitora niczym psychicznie upośledzona. I mimo, że Mass Effect 3 to część najsmutniejsza i najbardziej emocjonująca z całej trylogii, to właśnie DLC Cytadela rozładowuje wszystkie te napięcia i sprawia, że nasza drużyna (jak i gracz) na chwilę zapomina, że w koło toczy się wojna jakiej dotąd Wszechświat nie widział. Jest to dodatek pozwalający Komandor Shepard i jej drużynie udanie się na zasłużoną przepustkę. Wyprawimy wtedy dziką imprezę w mieszkaniu Komandor, a także staniemy do walki ze swoim własnym klonem. Moja Shepard gdy tylko zauważyła, że jej klon pozbywa się jej rzeczy z kajuty kapitańskiej rzekła „O nie, teraz ta walka ma już charakter osobisty”. Poza samym DLC, ME 3 jest już mniej humorystyczny, ale zawsze możemy jeszcze znaleźć pijaną i uroczą w swej bezradności Alshley, która leży na podłodze lub posłuchać żalów Kroganina Wreksa, zmęczonego bezustannym nękaniem przez samice, które właśnie odzyskały zdolności reprodukcyjne.

Shepard musiała przywołać Jamesa do porządku.

Z zamysłem – ku lepszemu

W „Trójce” jak już pisałam, jest jeszcze mniej RPGa niż poprzednio. Nie uświadczymy tu też skanowania drzwi czy komputerów znanego z poprzednich części. Moim zdaniem, gra się dzięki temu dużo wygodniej i można skupić się w całości na fabule. I mimo, że tytuł został z tych dodatków okrojony, to przejście zajęło mi ponad 30 godzin – to znaczy więcej niż przejście Jedynki czy Dwójki. Z pewnością miało na to wpływ również to, że zadania poboczne wykonywałam chętnie, bez zmuszania się jak w poprzednich odsłonach. Nie będę też ukrywać, że będąc w połowie gry zaspoilerowałam sobie dowiadując się, że gra posiada coś takiego jak „perfect ending”. Oznacza to, że podobnie jak w części drugiej, koniec gry może przynieść nam śmierć Komandor Shepard. Normalnym ludzkim odruchem było to, że tego nie chciałam. Fakt, że ME 3 może skończyć się śmiercią Shepard przyniosło grze najwięcej wylanych na nią pomyj. I jeszcze pół biedy, gdyby na te zakończenie wpływała nasza ostateczna decyzja w grze (zakończeń jest 4). Żaden z graczy nie miał świadomości, że decyzje, które podejmowaliśmy już w pierwszej części Mass Effect będą miały wpływ na to, czy Shepard przeżyje. Czytając na forach, jak wiele łez wylewali fani nad tym, że ich Shepard nie przeżył, postanowiłam dokonać minimum starań o to, aby moja Sheprad nie podzieliła losu innych Shepardów. Fakt, że nie miałam już możliwości wrócić się do Jedynki czy Dwójki i zmienić decyzji tam podjętych, ale mogłam uczynić jedno: zebrać wystarczającą liczbę punktów gotowości bojowej, aby podnieść szanse na przeżycie. Punkty te dozbierać można dzięki wykonywaniu zadań pobocznych. Pozostałe decyzje w Mass Effect 3 podejmowałam już zgodnie z głosem serca. I mimo, że istnieje wiele spekulacji co zrobić, aby Shepard przeżył, to niejednokrotnie łamałam te „złote zasady” i zgadnijcie? Osiągnęłam mój perfect ending. Ponad 70 godzin grania w trylogię (3 tygodnie według zasady: 4 godziny snu, Praca, Mass Effect) zostało uhonorowane perfect endingiem, choć do końca nie miałam pewności jak to wszystko się skończy. Szanse na to były jak 1 do 100. Więc albo mam szczęście, albo podzielam sposób myślenia twórców z Bioware.


Decyzja, która skosiła mój system niczym Żniwiarze

Wróćmy do newralgicznego punktu serii Mass Effect – do zakończenia trylogii. Tak jak pisałam wcześniej, od początku nastawiona byłam na zniszczenie Żniwiarzy i zachowanie życia. Bowiem tylko ich zniszczenie dawało mi szansę, aby uratować Shepard od tragicznej śmierci. Gdy jednak przyszedł moment na podjęcie tej decyzji, wszystkie moje dotychczasowe przemyślenia straciły sens. W tymże momencie, zostajemy uświadomieni, że walka między istotami biologicznymi, a stworzoną przez nie sztuczną inteligencją będzie trwać zawsze, a same zniszczenie Żniwiarzy nic nie da. Bowiem za kolejnych X lat, istoty biologiczne ponownie stworzą sztuczną inteligencję i cyklowi wojen nie będzie końca. Tak było, jest i będzie – tak długo jak we Wszechświecie istnieć będą planety zdatne do zamieszkania (a jest ich w ch…  a jest ich dużo). Kiedy zaczęłam nad tym rozmyślać stwierdziłam, że zabicie Żniwiarzy jest więc rozwiązaniem jedynie tymczasowym, bo za kilka kolejnych tysiącleci, istoty z przyszłości znów będą zmagały się z tym samym problemem. W grę wchodziło również dokonanie Syntezy, to jest doprowadzenie do unifikacji istot biologicznych i syntetycznych. Wówczas cała Galaktyka byłaby miejscem życia istot idealnych pod każdym względem. I nad tymi dwoma rozwiązaniami głowiłam się najbardziej. Rozwiązanie jakim była kontrola (Shepard zmienia się w coś pokroju ciała astralnego i panuje nad Żniwiarzami) od początku wydawało mi się naciągane. Z resztą nie chciałabym trwać jeszcze przez eony czasu w zawieszeniu i pilnować wciąż, żeby jedni nie dobrali się do czterech liter drugim. Nuda. Siedziałam tak więc przed monitorem przez kilka minut trzymając się za głowę i pomyślałam, że wszystkie decyzje z gry Life is Strange mogą się iść pier… schować,  choć dotąd uważałam je za bezkonkurencyjne pod względem wywoływania mindblowu. Wobec tego mój ostateczny wybór należał do Zniszczenia lub Syntezy. Padło jednak na Zniszczenie, gdyż stwierdziłam, ze nie wierzę w utopię. Coś idealnego, jak unifikacja życia biologicznego z syntetycznym było za piękne, aby miało nie przynieść nieprzyjemnych następstw. A to, czy w przyszłości znów wybuchnie wojna pomiędzy tymi dwoma formami życia, to już nie moja bajka – pomyślałam. Poza tym, nie po to walczyłam tyle godzin ze Żniwiarzami, żeby się teraz z nimi bratać. Moja Komandor Shepard do badass, a nie jakieś tam "pierdu pierdu".

Tuż po grupowym foto na imprezie u Shepard - Joker (po prawej) nie wytrzymał tempa.

Wielkieś mi pustki uczyniła w domu moim…

Pewnie gry zmieniają człowieka. Tylko osoba, która w gry nie gra popuka się w czoło gdy usłyszy takie słowa. Mass Effect uwrażliwiła mnie do tego stopnia, że jeszcze częściej niż kiedyś rozmyślam o wielkości Wszechświata, o mnogości obcych ras, o celu naszej egzystencji i o tym czy w ogóle to wszystko ma sens i nie jest tylko efektem jakiegoś przypadku samoświadomego Wszechświata. Morał, który ja wydobyłam z tego tytułu jest taki: Nasze życie, życie każdej jednostki jest czymś świętym. Istnieje w ludziach tak wiele odcieni, tak wielu emocji. Jesteśmy wojownikami, walczymy o swoje podwórko nierzadko w imię jakiejś durnej idei czy durnej religii. Walczymy między sobą. Na każdym niemal poziomie. Biali walczą z czarnymi, Chrześcijanie z Islamistami, Narodowcy z… No nie ważne. W każdym razie łapiecie ideę? Człowiek jest zwierzęciem, który musi o coś walczyć, choć niewielu z nas wie, że wszyscy w głębi jesteśmy tacy sami i pragniemy tego samego: spokoju i miłości. Chyba nie przesadzę pisząc, że jestem niemal pewna, że gdyby doszło do inwazji obcych na naszą planetę, ludzkość zniosłaby wszystkie te bariery i stanęła ramię w ramię z najeźdźcą. A jeśli już kiedyś uda nam się rozwinąć w skali Kardaszewa choćby do cywilizacji typu I (wciąż jeszcze jesteśmy cywilizacją typu 0) to z pewnością wyniesiemy nasze wojownicze zapędy poza Ziemię. 

Tak Anderson, to była długa podróż.

Kocham świat Mass Effect. Kocham za to, jak wiele emocji i filozofii jest w nim zamaskowane pod postacią trudnych decyzji do podjęcia i pod postacią istot – bohaterów gry, które się dla nas liczą. Już nie mówię o tych bohaterach, którzy mogą stać się potencjalnymi partnerami dla Shepard (choć jeśli już znajdziemy jej drugą połówkę, to gra staje się jeszcze bardziej łzawa), ale o wszystkich tych, którzy stali się przyjaciółmi na śmierć i życie.

Nienawidzę świata Mass Effect. Za to, że pozostawił po sobie dziurę. A co tam dziurę. Czarną dziurę pozostawił! I obawiam się, że jeszcze długo, długo nic tej dziury nie załata.

Poruszająca, pouczająca, wzruszająca. 

10/10

Data premiery: 06.03.2012