22 stycznia 2017

Mass Effect 2

Po czym poznaję, że gra mi się podobała? Oprócz tak oczywistych rzeczy jak popadanie w zachwyt, mam jeszcze inny wyznacznik. Zasiadając do pisania recenzji o jednym z lepszych tytułów lubię delektować się pisaniem, wspominać całą grę, wracać do niej myślami. Mass Effect ukończyłam w 30 godzin, a wiem że można by siedzieć nad tytułem dwa razy dłużej. Jednak był to tylko jeden magiczny weekend. Gdyby nie ustawiczne podawanie kropli do oczu już dawno moje gałki wypłynęły by poza oczodoły i podzieliły losy pierwszej Normandii. Ten kto czytał moje dywagacje na temat pierwszej części trylogii Mass Effect ten wie, że nie do końca byłam nią zachwycona. Ale dałam szansę części drugiej i była to doskonała decyzja. Już po kilku pierwszych minutach zakochałam się w grze i zarwałam dwie kolejne noce przed monitorem (co zdarzyło mi się ostatnio chyba dekadę temu).


Nazywam się komandor Shepard, a to jest mój ulubiony sklep w Cytadeli

Mass Effect 2 rozpoczyna się tam, gdzie kończy jego poprzednik. Po tym, jak komandor Shepard namierzył ślad Protean, a przede wszystkim Żniwiarzy – niebiologicznej formy życia zagrażającej całej galaktyce, nasz statek kosmiczny – Normandia – zostaje zaatakowany. W efekcie ulega on zniszczeniu, a komandor Shepard zostaje wyrzucony(a) w kosmos. Dryfuje sobie tam niczym Sandra Bullock w Grawitacji, a jedyne co odróżnia te postaci to to, że walcząc o życie, Shepard tyle nie jęczy.

Kolejny kadr pokazuje nam już całkiem inną scenę. Oto Shepard z poranioną twarzą budzi się w towarzystwie nieznajomych. Od słowa do słowa i okazuje się, że pewna organizacja zwana jako Cerberus uratowała go, a nawet więcej – ulepszyła jego ciało (á la okablowanie Adama Jensena w Deus Ex). Wszystko po to, by Shepard mógł teraz wykonywać misje galaktyczne dla Cerberusa. Chcąc wkupić się w łaski Sheparda, Cerberus podarował mu nawet nowy statek kosmiczny, który ku chwale pierwszej Normandii został nazwany… Normandia. W grze do tematu tej organizacji można podejść dwojako: można podzielać jej skrajnie rasistowskie przekonania bądź jedynie udawać, że działa się zgodnie z jej planem, a w ostateczności się na nią wypiąć. Przywódca Cerberusa ma bowiem nazistowskie zapędy i marzy o tym, aby to ludzkość zapanowała w całej przestrzeni kosmicznej. Idea dla naszego gatunku bardzo zachowawcza, ale czy do końca etyczna? 

Komandor Eve Shepard - paradoksalnie trudno jest stworzyć ładną postać kobiecą.

Potrzebna mi armia! Albo dobra ekipa…

Zdążyłam już zauważyć, że ile osób tyle opinii i wielu z fanów ME utrzymuje, że to właśnie pierwsza część była tą najlepszą. Było w niej znacznie więcej z erpega. Druga odsłona to bardziej gra akcji, choć mimo wszystko będzie co czytać i o czym rozmawiać z napotkanymi bohaterami. To, co jednak dla mnie wywyższa dwójkę znacznie ponad jedynkę to lepsze dopracowanie gry. Widać, że twórcy tym razem dali nam przemyślany produkt. O ile od strony technicznej nie odbiega od poprzedniczki, to misje główne jak i poboczne są bardziej uporządkowane.

Głównym zadaniem Shepard będzie przedostanie się do Żniwiarzy poprzez tajemniczy przekaźnik (bramę) Omega 4. Zanim się tam uda musi skompletować ekipę niezawodnych kompanów. Będą to niejednokrotnie mordercy, genetyczne dziwactwa, nadpobudliwi naukowcy ale i zwykli, ludzcy żołnierze. Niemniej każda z postaci jest nietuzinkowa, ma swoją przeszłość i swój (świetnie napisany) charakter. Swych kompanów szukać będziemy po planetach całej galaktyki to ratując ich z opałów, to szantażując i stosując przeróżne inne sztuczki. Kiedy zdobędziemy już towarzystwo (to jest Krogan, Asari, Turian i inne obce rasy), okaże się, że każdy z nich ma dla nas misję. Misje te będą o tyle ważne, że każda dotyczy życia osobistego danej postaci. Jeśli uda nam się pomóc którejś z nich, będzie ona wobec nas lojalna i w efekcie uda jej się wykonać powierzoną przez nas misję już na samym końcu gry. Warto więc dbać o swoich kompanów, aby w ostatnich minutach gry się na nas nie wypięli. 

Mapy są nareszcie dopracowane i przejrzyste.

To mi wygląda na samobójczą misję… Zgłaszam się na ochotnika!

Oprócz większego pomyślunku niż w przypadku ME1, mamy w ME2 jeszcze wiele innych nowości. Ucieszyło mnie bardzo, że Komandor Shepard nareszcie nabrała pazura, a aktorka ją dubbingująca (grałam damską wersją) nareszcie nauczyła się wyrażać emocje. Jej głos od początku był nie do pokonania i nie wyobrażam sobie, aby Shepard mogła mieć inny, ale jak dotąd nie potrafiła odpowiednio nim operować. Mówiła zbyt spokojnie i nie potrafiła nawet krzyknąć gdy trwała walka na śmierć i życie. To się jednak zmieniło, a dodatkowo Shepard zyskała nieco poczucia humoru co czyni ją postacią jeszcze bardziej interesującą. W ogóle tym razem śmiesznostek jest dużo więcej. Świetne były chociażby utarczki słowne między pilotującym Normandię Jokerem, a przydzieloną mu Sztuczną Inteligencją. Operował celną ripostą niemal na każdy temat: Kolejny niebezpieczny kosmita na pokładzie, komandorze. Wielkie dzięki. Dlaczego nie możesz zbierać monet albo czegoś w tym rodzaju?

Mniej erpega, więcej Hollywood

„Dwójka” jest o wiele bardziej filmowa. Zaczyna się z pompą i tak też się kończy. Jest tu więcej strzelania, więcej wartościowych złóż do zebrania na obcych planetach (a nimi ulepszamy bronie i statek). Zadania poboczne są ciekawsze, już nie takie mechaniczne typu idź tam i przynieś mi to. Nie, tym razem są zróżnicowane i aż chce się je wykonywać, bo same zawierają w sobie kawałek ciekawej historii. Kinowość produkcji zawiera się również w muzyce, a zwłaszcza w tych podniosłych kawałkach z ostatnich misji. Po każdej z misji dostaniemy też ciekawą tablicę podsumowującą nasze dokonania i to czy misja się powiodła – fajnie porządkuje to grę. 

Chłopaki do wzięcia - sezon któryś tam.
I po raz kolejny wspomnę o dopracowaniu: w kajucie kapitańskiej (czyli u Shepard) mamy na przykład radio, które ma co prawda 4 piosenki na krzyż, ale możemy się pobawić w didżeja; do naszego akwarium możemy kupić różnorakie rybki z najodleglejszych zakątków galaktyki, a mapy są nareszcie bardziej czytelne. Po Normandii w końcu dużo łatwiej, bardziej intuicyjnie jest się poruszać. Mamy też spory wybór obierając obiekt miłosny Sheparda choć na minus poczytuję sobie to, że można mieć tylko jednego partnera (nie to, żebym była rozwiązła, ale…). Kolejny minus to Cytadela. Owszem, będziemy mogli wrócić na tę stację z pierwszej części, jednak jest ona o wiele mniejsza niż poprzednio i czuję się przez to oszukana.


W czym tkwi siła Mass Effect?

Krótko mówiąc: w historii i emocjach. A mówiąc dłużej - ME to świat ogromny, opiewający całą Drogę Mleczną, dziesiątki ras, setki konfliktów i tysiąclecia międzygwiezdnych wojen. To taki Władca Pierścieni w przestworzach. Z kolei emocje w grze to sprawka przede wszystkim dokonywanych przez samego gracza wyborów, mających wpływ na całą rozgrywkę. Rozwiązanie z pierwszej części uległo dopracowaniu i nadal możemy przejawiać zachowania bardziej idealistyczne bądź egoistyczne co czyni Shepard postacią bardzo ludzką i skomplikowaną. I choć Mass Effect 2 nie jest „świeżynką” na rynku gier, to chyba żadne tytuł nie opanował do takiej perfekcji występowanie skutków następstw naszych decyzji. Ma to przecież tak wielką skalę, że każda kolejna część trylogii uwzględnia nie tylko pierwotny wygląd naszego bohatera, ale i jego decyzje z przeszłości. Chyba nawet wychwalany przeze mnie Telltale może poczuć się zawstydzony. 

„Jedno co warto to upić się warto!”
Zakończyć grę możemy bowiem aż na 6 sposobów. A pomijam te pomniejsze decyzje podjęte w trakcie gry, które swoje efekty zaprezentują dopiero w części trzeciej. Na koniec dodam jeszcze, że rozwiązania fabularne w „Jedynce” nie sprawiły, że czacha mi zadymiła, ale w „Dwójce” na szczęście już podymiło. Skarżyłam się, że wiele już w życiu przeczytałam i niewiele mnie zdziwi, ale to, co miało miejsce w związku ze Żniwiarzami, Proteanami, Heretykami i Zbieraczami było nie do przewidzenia i spowodowało przycięcie się mojego mózgu. Przycięcie te było w 100% pozytywne, tak jak to, gdy oczom mym ukazał się końcowy boss. Musiałam wcisnąć pauzę i nacieszyć oczy. Chciałabym, aby dobry posmak po ME2 pozostał jak najdłużej toteż boję się zadzierać z ostatnią częścią trylogii. Ciekawość jednak pcha mnie do przodu i ikonka Mass Effect 3 już widnieje na moim pulpicie.

Końcowe przemówienie Shepard wyrywa z fotela. Ma kobitka charyzmę.
+ ulepszenia względem „Jedynki”
+ interesujące postacie i historia
+ poczucie humoru i puszczanie oka do gracza
+ misje poboczne aż chce się wykonywać
+ syndrom „niechże gra nie kończy się tak szybko”
+ można uchlać się w barze, albo całkiem kulturalnie na pokładzie własnego statku (kto komandorowi zabroni?)

- mała ilość zadań na równie małej Cytadeli

9,5/10

Data premiery: 26.01.2010