My: fani, zwolennicy i obsesyjnie miłujący (to o mnie)
postać Sherlocka Holmesa czekaliśmy na kolejną odsłonę gier sygnowanych jego
nazwiskiem dwa żałośnie długie lata. I oto jest - Sherlock Holmes: The
Devil's Daughter.
Najczęściej zadawanym pytaniem odnośnie gry było: jak bardzo
inna będzie ta gra od Testamentu Sherlocka Holmesa czy Zbrodni i Kary? Odpowiedź brzmi: nie
bardzo. Nie poczytuję tego jednak jako wadę, bowiem gra została od czasów
„Zbrodni i Kary” mocno rozbudowana. Niestety dla fanów klasycznych przygodówek,
rozbudowanie to oznacza elemeny rozgrywki takie jak czasówki czy
zręcznościówki. Wszelkie te „dobrodziejstwa” można co ciekawe, pominąć. Tak
samo jak elementy logiczne. Przyjdzie nam więc zmierzyć się z rozwiązywaniem
zagadek typowych dla point and clicków, ale też rozegramy bijatykę, czeka nas
strzelanina, będziemy skradać się czy też balansować na linie. I podkreślę raz
jeszcze: wszystko to można pominąć magicznym klawiszem spacja. Czy jest to
dobre rozwiązanie? Nie mnie oceniać. Ilu graczy, tyle opinii. W każdym razie
osoby, które wolą skupić się na samej fabule i nie chcą na wiele godzin utknąć
przy zadaniu logicznym, będą zadowolone. Sprawę trzeba też postawić jasno: gra znów
jest prosta. Daje satysfakcję, jednak dla miłośników myślenia „aż czacha dymi”
Devil’s Daughter może być rozczarowujące. Jedno jest pewne: czasy Holmesa jako
typowej gry point and click przeminęły bezpowrotnie.
Uruchomiwszy ekran startowy siedziałam przed nim chyba
minutę, bojąc się, co przyniosą pierwsze minuty gry. Ale nie rozczarowały mnie.
Generalnie czar trwał przez całą rozgrywkę. Jak każda gra, Devil’s Daughter ma
„skoki” akcji. Ale jest jej zdecydowanie więcej niż momentów monotonnych.
Generalnie tylko raz gra doprowadziła mnie do znudzenia, a dodam że była to też
późna już godzina. Większość fabuły wciąga i sprawia, że minuty przed monitorem
mijają w zawrotnym tempie.
Historia pochłania nas już od samego początku, gdy widzimy
że Holmes ucieka przed nieznanym wrogiem, który chce go zastrzelić. Wtedy już
możemy wyrobić sobie zdanie o tym, jak gra prezentuje się graficznie. Można
czepiać się, że Holmes znów nie odpowiada „holmesowskim” standardom urody oraz
że Watson przeszedł operację plastyczną i wygląda jak Jude Law. Mimo to sposób
w jaki przedstawiono zarówno tła jak i detale nie pozostawia nic do życzenia.
Lokacje są miłe dla oka tak dalece, jak miły może być sam Londyn tamtych czasów.
I tu, wyłania nam się kolejna sprawa: ów Londyn już nie straszy. Nie ma
wszędobylskiej zgnilizny i poczucia zagrożenia, które tak podobało mi się w
Kubie Rozpruwaczu. Ulice są bardziej słoneczne i mimo, że przechodnie to
standardowo pijaczki i panie lekkich obyczajów, to spacerując, nie czułam
pożądanej atmosfery grozy.
Miłośnik zwierząt? Niekoniecznie...
Odnośnie samych ulic, jako duży plus warto wskazać fakt, iż
świat Londynu jest znacznie bardziej otwarty. Mnie jednak nie na wiele się to
przydało, gdyż między lokacjami poruszałam się za pomocą skrótów na mapie. Dla
graczy lubiących eksplorację, jest to jednak dobre urozmaicenie. Zważywszy
szczególnie, iż przechodnie zdają się żyć własnym życiem. Rozmawiają między
sobą, a co więcej – mają coś interesującego do powiedzenia. Można przystanąć i
podsłuchać co komu w duszy gra. Ulice te tętnią życiem. W ogóle pierwsze moje
wyjście z mieszkania Holmesa na ulicę było niesamowite. Mnogość głosów, muzyka
ulicy. Świetna sprawa. Ale to trzeba przeżyć samemu. Nie natknęłam się też
nigdy na to, żeby usłyszeć dwukrotnie tę samą kwestię z ust innego mieszkańca
Londynu.
Pisząc o kwestii udźwiękowienia muszę przyznać, że choć voice
acting bohaterów oceniam na pięć z plusem, to sam głos Holmesa do bohatera nie
pasował. Nie miał głębi, jak w poprzednich odsłonach. Nie pasujący Sherlockowi
ton można było jednak przełknąć. Tyle dobrze, że aktor użyczający głosu potrafił
oddać emocje. Całość tła muzycznego określić można jako: muzyka jest. Nie rzuca
na kolana, ale jest dopasowana do konkretnych sytuacji. Podczas pościgów i gdy
mamy do czynienia z fabułą pełną adrenaliny, muzyka sama w sobie adrenalinę tę
podnosi. Tak samo w miejscach ponurych, wszelkich piwnicach i kryjówkach
rabusiów – tło muzyczne zaczyna jakby „ożywać”.
Co tak sam łoisz? Dajże łyka!
Do rozwiązania mamy 4 sprawy (plus dodatkowa mini-sprawa
poruszająca problem zawarty w tytule gry). Rozwiązanie wszystkich zajęło mi 12
godzin. Tak więc długość gry mnie nie rozczarowała. Grając nasunęła mi się
myśl, że inny producent najpewniej zrobiłby z Holmesa grę epizodyczną, gdyż już
niejednokrotnie mieliśmy szansę przechodzić epizody dwugodzinne, a nawet
krótsze. Na szczęście Frogwares wykazał się przyzwoitością i tak się nie stało.
Pomimo 12 godzin gry, ta nie zmęczyła mnie, a zaznaczam, że jestem zwolenniczką
maksymalnie 8-godzinnej rozgrywki. Więcej – delektowałam się każdą niemal
minutą i chciałam by gra trwała jak najdłużej.
Rozgrywka. Mechanika nie odstępuje poprzedniczce. Znów mamy panel dedukcyjny, odgadywanie portretów postaci, w
notesie znajdziemy zadania, mapę, dowody i dokumentację czyli – standard. Po
raz kolejny bawimy się w przebieranki, strojąc Holmesa niczym w Simsach. Po raz
kolejny używamy naszego pieska: Toby’ego w jednej ze spraw. (Choć nie powiem –
ucieszyłam się gdy po raz pierwszy zobaczyłam zwierzaka). Znów możemy wybrać
pomiędzy widokiem zza pleców Sherlocka oraz widokiem z perspektywy pierwszej
osoby.
Już słyszę kobiece westchnienia... Ach ten Holmes...
Z nowości pojawiła się nazwijmy to „supermoc” bohatera.
Wciskając klawisz T w wyznaczonych momentach, dostrzegamy to, czego nikt poza
Holmesem nie potrafiłby ujrzeć. Wciskając z kolei klawisz F używamy narzędzia
„Wyobraźnia”, które pomaga nam na odtworzeniu pewnych scen, np. sceny zbrodni.
Z tym również spotkaliśmy się już w Kubie Rozpruwaczu. Tu jednak jest to system
bardziej dopracowany.
Generalnie widać progres gry, jej wyższy „level”. Podobało mi się również, że gdy w danym miejscu
odkryliśmy już wszystko co było do odkrycia, ikona obszaru zmieniała kolor na
zielony. Było to pomocne, aby utknąwszy w grze, nie powracać setki razy w to
samo miejsce. Żadnych przedmiotów będących w naszym ekwipunku nie musimy ze
sobą łączyć. Nawet nie musimy się szczególnie głowić, aby ich używać. Gra
polega na tym, że jeżeli mamy pewien przedmiot, np. klucz i staniemy przed
drzwiami wymagającymi klucza, to Holmes automatycznie tychże kluczy użyje.
Holmes! Odłóż tę broń, bo sobie krzywdę zrobisz!
Wszelkie nowe urozmaicenia kojarzyły mi się z tymi z serii
Telltale. Ale tak to już jest, gdy w klasyczną dotąd przygodówkę point and
click przemycane są elementy zręcznościowe. Ważne jest, że na samym początku
gry ustalamy jej poziom trudności. Gdy chcemy się zmierzyć z wersją
trudniejszą, nie będą ukazywały się nam np. hotspoty. Warto też dodać, że za
wszelkie elementy gry, które ominiemy wciskając spację nie otrzymamy osiągnięć
na Steamie.
Poświęcę akapit samemu Holmesowi, bo jest o czym pisać. W
tej odsłonie, Holmes nie jest typowym bohaterem wyjętym z książek A.C. Doyle’a.
I znów: dla niektórych może być to minusem. Zanim jednak ktoś wyrobi sobie o
tym zdanie, pragnę zaznaczyć, że sama jestem ogromną fanką tego właśnie
Doylowskiego Sherlocka. Mimo to, bohater którego zafundowali nam producenci z
Frogwares przypadł mi niezmiernie do gustu. Zwłaszcza podczas jego interakcji z
własną córką. Był taki bezradny, aż autentycznie gracz mu współczuł. Kochający
Holmes to też coś, czego wcześniej się nie spodziewałam. A jednak jak się chce,
to można.
Lestrade jak zawsze pełen sympatii i entuzjazmu
Chciałabym też zauważyć, że producenci nareszcie zatrudnili
ludzi z poczuciem humoru. Devil’s Daughter ma w sobie humor, który uwielbiam.
Postać aktora - Orsona Wilde’a, którą spotykamy w trzeciej sprawie i jego
interakcje z Holmesem wywoływały we mnie nieustanne wybuchy śmiechu. To samo
podczas przeprowadzania „egzorcyzmów”.
W grze popracowano też nad optymalizacją, a jest ona
zauważanie lepsza względem poprzedniczki. Wówczas przycinaniu ulegały nawet
ekrany ładowania. Element ten musiał sprawiać problem również innym odbiorcom,
gdyż obecnie w ekranach ładowania ponownie zastosowano stałe tło graficzne.
A nie lepiej byłoby kulturalnie zapukać?
Podsumowując, Sherlock Holmes: The Devil's Daughter to
niemal kopia Crimes and Punishments, okraszona jednak lepszą grafiką i
mechaniką. Jeśli więc „Testament” jak i "Zbrodnia" przypadły komuś do gustu, polecam ze szczerym
sercem sięgnąć po następczynię jaką jest „córka diabła”.
+ dedukcje nie są łatwe i dostarczają rozrywki i satysfakcji
+ w każdej kolejnej odsłonie ulepszano panel dedukcji, aż w
końcu osiągnął swe wyżyny
+ humor
+ długość
+/- możliwość pomijania elementów logicznych i
zręcznościowych
- zabawy z wytrychami
- mało Watsona, został potraktowany po macoszemu
Co czyta Holmes przed snem?
Satysfakcja z gry: jest i to duża
Warta wydanych pieniędzy: tak
Dla kogo: na pewno dla fanów genialnego detektywa
Warta wydanych pieniędzy: tak
Dla kogo: na pewno dla fanów genialnego detektywa
8,5/10