24 maja 2016

Firewatch - recenzja

Firewatch to kolejna przygodówka z serii „chodzonych”. Jak widać, forma ta zdobywa coraz szersze rzesze zwolenników, toteż gry takie nieustannie powstają. Co jakiś czas dostajemy w swoje ręce istne perełki, z mistrzowską fabułą, mistrzowską grafiką i generalnie niektóre gry nie pozwalają nam na oderwanie od nich wzroku. Firewatch niestety do takowych nie należy. Owszem, jest historia, ale na kolana nie rzuca. Jest też nieco bajkowa, innowacyjna grafika, ale kopara nie opada. A do tego wpasowana we wszystko muzyka. Nie najgorsza, ale i w pamięć nie zapadnie, jak sama gra. 



Pierwszych kilka minut gry wprowadza nas w historię Henry’ego – mężczyzny po czterdziestce, którego poczynaniami będziemy kierować. Wszystko zaczyna się w roku 1979, kiedy to Henry poznaje swoją przyszłą żonę. Całe tło sytuacyjne nie jest czystą rozgrywką w dosłownym tego słowa znaczeniu, a jedynie zbiorem akapitów, które po prostu czytamy i przeklikujemy. Mimo pozornej nijakości samego początku, historia Henry’ego sprawia, że chcemy dowiedzieć się, co będzie dalej. I tak po kilku „planszach” mini opowiadania (w których dokonujemy kilku pozornych wyborów) dowiadujemy się, dlaczego Henry w 14 lat później postanowił zaznać odosobnienia i podjąć pracę jako strażnik leśny. 



I tu zaczynamy prawdziwą rozgrywkę. Nasz protagonista, przybywszy do nowego miejsca pracy, „spotyka” w pracy kobietę imieniem Delilah. Dlaczego spotyka znajduje się w cudzysłowie? Ano dlatego, że tak naprawdę nie spotyka jej osobiście – komunikują się jedynie za pomocą krótkofalówek. Delilah – przełożona Henry’ego - zleca mu od czasu do czasu (a raczej przez połowę gry) zadania do wykonania. „Idź tam i przepędź te dzieciaki z lasu”; „Idź tam i sprawdź, co stało się z odbiornikiem”. 

Tak jak wspomniałam, rozgrywka w pierwszej połowie upływa nam na wykonywaniu zadań przełożonej, co wiąże się z poznawaniem (i przeklinaniem) mapy całego lasu. Las niby nieduży, ale chodząc po nim męczyłam się niemal tak, jakbym faktycznie osobiście przemierzała kilometry na pieszo. I nie była to sprawka mało intuicyjnego sterowania, o nie! Sterowanie w grze jest wyborne i płynne! Problemem była sama mapa, która została sztucznie powiększona. Co to znaczy sztucznie? Nie można było przejść z jednej dróżki na drugą na przełaj przez drzewa (co wydawałoby się logiczne w lesie), gdyż pomiędzy nimi zazwyczaj wyrastały… góry i kamienie. Nie wspominając (za późno, właśnie wspomniałam) o krzaczorach, które z daleka wyglądały na takie, co to się je da pokonać, a w bliskim starciu okazywało się, że jednak nie. Toteż czasami przejście z jednego końca mapy na drugi zajmowało zbyt dużo czasu i było to bardzo nużące. Gdybyśmy tylko mogli pokonać teren na przełaj, dystans by się nam dużo skrócił. Ale i zapewne ucierpiałaby na tym sama długość, a raczej krótkość gry, gdyż samej fabuły jest na jedną godzinę, reszta to tuptanie w te i z powrotem po lesie. Pamiętam, jak w 76. dniu rozgrywki dowiedziawszy się, gdzie mam się udać, wydarłam się do monitora: „Mam iść taaaaaki kawał???”


Przez zielone obszary na mapie się nie przedrzecie.

Tak, dobrze przeczytaliście: 76. dzień rozgrywki. Ale już szybciutko pędzę sprostować powyższe zdanie. Dni rozgrywki jest raptem powyżej dziesięciu, to po prostu fabuła pcha dni do przodu tak, że w grze jesteśmy ponad 2 miesiące. 

Nasze piesze wędrówki urozmaicają jednak krótkofalówkowe rozmowy z Delilah. Mamy często do wyboru kilka możliwości, w jaki sposób chcemy odpowiedzieć jej na zadane pytania. Budujemy więc z nią emocjonalną więź, jaką tylko chcemy. Możemy być zimni, wylewni, uszczypliwi. Nie ma to jednak końcowo większego znaczenia dla samej rozgrywki.

Co do samej Delilah, to polubiłam jej charakter chyba bardziej od samego Henry’ego. Miłośniczka whiskey i ciętej riposty z niebanalnym poczuciem humoru. To dzięki niej gra nie była aż tak monotonna. Aż prosi się tu o dobry, polski dubbing, gdyż czasami, idąc czy wspinając się, nie nadążałam czytać polskich napisów, przez co gra wiele traci. 

Mniej więcej w połowie gry akcja zagęszcza się, bowiem Henry idąc sobie leśną ścieżynką, ni z tego, ni z owego dostaje pałką w łeb, a po jakimś czasie nasi bohaterowie orientują się, że ich rozmowy są skrupulatnie podsłuchiwane i spisywane. Od tego momentu robi się nieco ciekawiej, ale… bez przesady z tą ciekawością. Generalnie, zanim gracz wczuje się w powagę sytuacji przedstawionej w grze, ta się nagle kończy. Powiedziałabym wręcz – urywa się i rozczarowuje przy tym niezmiernie. Aż się prosi o drugą część gry ze względu na urwaną fabułę. Choć gdyby taka powstała, zagrałabym w nią chyba tylko w przypadku, gdyby odcięli mi Internet, a reszta płyt z grami spłonęła (puk puk, w niemalowane).


Humor to jedna z większych zalet gry.

Przez moment w grze poczułam powiew thrillera. Ale tylko przez moment, a potem czar prysł. Podobnie było z podkładem muzycznym. W kilku chwilach muzyka świetnie budowała napięcie, ale przeważnie była chyba dość nijaka bądź wcale jej nie było, gdyż nie zwracałam na nią nawet większej uwagi. 

Ze smaczków mamy w grze historię poboczną zawartą w listach znajdujących się w skrzynkach rozmieszczonych po lesie. Są to listy dwojga przyjaciół: Rona i Dave’a. Gra, mimo że liniowa, pozwala nam odkrywać odleglejsze tereny, na których znajdują się… „znajdźki”. Ale jakie, to już nie powiem, żeby nie popsuć zabawy. Generalnie, jeśli ktoś ma ochotę i czas, to warto eksplorować i cieszyć się tym „oszukańczo” otwartym światem. 

Pewnego dnia Delilah prosi nas, abyśmy opisali siebie, gdyż rysuje nasz (bohatera) portret. Ciekawostką jest, że w zależności od tego, jaki opis Henry’ego jej podamy, taki obrazek namalowany przez Delilah znajdziemy pod koniec gry.

Podsumowując: trudno w kilku słowach opisać tę grę, aby jej nie skrzywdzić. Pewne jest to, że jest to gra na jeden raz, że jest to gra, która nie porywa oraz nie zapada w pamięć. Historia choć ciekawa, to jednak ze zmarnowanym potencjałem. Sądzę jednak, że gry z serii interaktywnych opowieści są jeszcze w powijakach i musimy poczekać jeszcze kilka ładnych lat, aż osiągną swe wyżyny. Firewatch spoczywa jednak gdzieś na nizinach… i to silnie zalesionych.

+ historia
+ ciekawa grafika, co nie oznacza, że piękna
+ humor Delilah
+ ukryte wątki poboczne

- zbyt płytkie relacje Henry’ego z Delilah
- zakończenie rozczarowuje
- „krótkość” gry (4h)
- pozorna otwartość świata