„On wtedy zginął, a ja żyję nadal. Kto o tym decyduje?” – Luca Vincenzo Cocchiola, żołnierz wspominający martwego przyjaciela.
Gdy tylko dowiedziałam się, że studio DICE szykuje kolejną
odsłonę Battlefielda tym razem osadzoną w realiach I Wojny Światowej,
pomyślałam że to nie może się udać. Owszem, gry przedstawiające nam czasy II
Wojny Światowej sprawdziły się doskonale jako źródło rozrywki. Główną jednak
tego przyczyną był szeroki wachlarz karabinów maszynowych. Bowiem nic nie
cieszy tak, jak możliwość wpakowania serii nabojów w przeciwnika (koniecznie
nazistę). Czym wobec tego mogła zaczarować nas I Wojna? Jazdą konną?
Wymachiwaniem szabelką? Strzelaniem z procy? Wszystkie moje wątpliwości
rozwiały się z dniem premiery gry Battlefield 1. Pozycja ta rozczarowała mnie.
Pozytywnie. I to bardzo.
Battlefield 1 to gra, której chwalić za bardzo nie trzeba.
Recenzje zarówno na profesjonalnych portalach gamingowych, jak i opinie graczy
mówią same za siebie. Takiego Battlefielda potrzebowaliśmy, za takim tęskniliśmy.
DICE zrobiło niezłego psikusa, swemu największemu dotąd
konkurentowi. Mowa tu o Infinity Ward – studiu znanym przede wszystkim z serii
Call of Duty. Zdania graczy są podzielone, tak jak między zwolennikami Play
Station i Xboxa; Mercedesów i BMW oraz między ludźmi lubiącymi ketchup i tymi
co wolą musztardę. Mam nadzieję, że nie stracę głowy, gdy publicznie przyznam,
że zawsze stałam po stronie CoDów. Tak to już było, że Medal of Honor i Call od
Duty wypełniały moje dzieciństwo. Kiedy po raz pierwszy zagrałam w
Battlefielda, zupełnie się w nim nie odnalazłam. Wracając do psikusa – czy się
lubi Call of Duty czy też nie, nie można odmówić tej serii jednego: przez długi
czas to ona wiodła prym w tematyce drugowojennej. Kiedy jednak Infinity Ward z
każdą kolejną częścią sięgało do tematyki futurystycznej wojny (lasery, drony i
ezgopancerze), a fani błagali niemal o powrót do korzeni, DICE postawiło
wszystko na jedną kartę – zdecydowało się dać nam grę o Wielkiej Wojnie*.
Nie zacznę moich przemyśleń od tego, czego się spodziewacie.
Do grafiki i mechaniki zajrzymy potem. Jednak to, co dla mnie wyniosło najnowszego
Battlefielda na piedestał gier dekady to emocje, które ze mnie wydobyła (a
zaznaczam, że nie jest to łatwe). Pisałam już, że moim numerem 1 zawsze było
Call of Duty. Było tak przede wszystkim za sprawą tempa gry, którego
Battlefield w takim stopniu nie posiadał, jak i historii tak dobrych, że dzieła
DICE nie mogły się równać. Obecna odsłona „Pola Bitwy”** zyskała w moich oczach
tak wiele właśnie dlatego, że nadano jej tempa oraz głębi przekazu. Historii
mamy pięć, a właściwie nawet więcej, jeśli chcemy doliczyć te z prologu. Za
każdą z historii stoją bohaterowie, z którymi chcąc nie chcąc – zżywamy się
zaskakująco mocno. Szczególnie chwytająca za serce była w moim mniemaniu opowieść o
więzi, która połączyła doświadczonego i zmęczonego wojną oficera Bishopa oraz
nastolatka, który kłamał na komisji wojskowej, aby tylko dostać się na front.
Na uwagę zasługuje również historia włoskiego weterana wojennego, który
opowiada swej córce, jak podczas wojny stracił przyjaciela. Ale tego, jaki
będzie Battlefield możemy dowiedzieć się już zaledwie po 10 minutach rozgrywki,
podczas pewnego, popularnego już ujęcia gdzie naprzeciw siebie stoi dwójka
wrogich żołnierzy i mierzy do siebie z broni, nie mogąc oddać strzału.
Gdzieniegdzie słychać narzekania, że gra nie uczy historii,
że nie uświadczymy tu sławnych bitew. Śpieszę wyjaśnić, że są to opinie
przesadzone, a ponadto dodam, że Battlefield jest opowieścią o ludziach. Skupia
się na nich, na ich przeżyciach. Próbuje ukazać jednostkę walczącą, jako coś
więcej niż tylko mięso armatnie, do którego przyzwyczaiły nas inne gry. Być
może dla większości graczy Battlefield to przede wszystkim gra w multi, jednak
zdecydowanie warto pochylić się nad kampanią. Ja sama dotąd traktowałam gry
wojenne jako „zabij jak najwięcej wrogich pikseli i baw się przy tym jak
najlepiej”. Tym razem się tak nie da. Nie da się przejść obojętnie obok
bohaterów, którzy giną. I bardzo dobrze. Wartość jednostki wyeksponowano
zwłaszcza w pierwszych minutach gry, gdy jest nam dane przejąć kontrolę nad
żołnierzem, do momentu aż nie zostanie zabity. A kiedy to się stanie, wcielamy
się w kolejnego. Przeskakiwanie z jednego bohatera na drugiego nie odbywa się
jednak bez echa. Za każdym razem, gdy żołnierz zostanie stracony, naszym oczom
ukazuje się poruszająca plansza, informująca nas jak ów bohater się nazywał
oraz ile lat przeżył. Może nie brzmi. Ale w połączeniu z przepiękną i
poruszającą muzyką robi niezapomniane wrażenie.
Jeśli jesteśmy już przy muzyce – to druga w kolejności po
atmosferze gry rzecz, która mnie porwała. Oczywiście, można zrobić cudowną
grafikę (którą oczywiście Battlefield 1 ma), świetną i intuicyjną mechanikę
(która również występuje), ale żeby napisać i dopasować dobrą muzykę, to trzeba
być nie lada artystą. Wystarczy posłuchać utworu Dawn of A new time (zajdi zajdi) utrzymanego w macedońskich
klimatach, aby przekonać się, jak samą muzyką poruszyć może gra. Ja się
oczywiście do łez nie przyznam, ale czytałam, że ta mieszanka historii, muzyki
i fotorealizmu u wielu wywołało łzy wzruszenia. Jeśli od tej chwili gry będą tak
wyglądały, to ja to kupuje. Zawsze bowiem podkreślam, że nie bawi mnie sama
łupanina, ale jeśli ta łupanina ma w sobie coś więcej, to chętnie się
poczęstuję.
A teraz część, na którą wszyscy czekają: kwestia graficzna. Realizm
mnie po prostu przygniótł. Na początku gra nawet miejscami mnie denerwowała, bo
ewidentnie na polu bitwy raziło mnie słońce uniemożliwiając oddanie celnego
strzału. Ale po zastanowieniu się stwierdziłam, że przecież na prawdziwej
wojnie nie ma zmiłuj i warunki są tylko niesprzyjające. Szczególnie piękne
graficznie były misje na Pustyni Arabskiej oraz te, rozgrywające się w Alpach.
Grając, aż zatęskniłam za wędrówkami po górach. Szkoda, że rozgrywka nie dała
zbyt wiele czasu na rozglądanie się po okolicy, bo ta była wyjątkowo urokliwa.
Jeszcze à propos realizmu: jedna z misji każe nam kroczyć w
lesie będąc uzbrojonym jedynie w samopowtarzalnego Mausera C98. Kiedy mój kuzyn
zobaczył z czym przyjdzie mu grać, zapytał: „Co? Mam iść przez las z procą? Nie
ma tu żadnych normalnych broni?” Jego pytanie uświadomiło mi po raz kolejny, że
Battlefield stawia na realizm rozgrywki. W końcu nie od razu Shotguna
wynaleziono, a miliony żołnierzy musiało walczyć używając niekiedy jedynie
bagnetów lub saperek.
Dobrą informacją będzie także zapewne fakt, że oficjalne
wymagania minimalne gry są przesadzone. Wiele niższych modeli procesorów niż
polecane i5 6600K z łatwością udźwignie grę w ultra detalach. Ze spokojem także
można przymierzać się do gry będąc wyposażonym w 4GB RAMu. Tu jednak nie
spodziewajmy się najlepszej grafiki.
Rozgrywka w multiplayerze nigdy nie stanowiła mojej mocnej
strony. A tak naprawdę, to nie chciałabym się zbytnio chwalić, ale zawsze po
skończonej misji byłam pierwsza na tabeli wyników (to nic, że od końca – ważne,
że pierwsza). Multiplayer w BF1 urzekł mnie jednak na tyle, że pomimo
ustawicznego ubijania mnie przez przeciwników, pragnęłam wciąż wracać na pole
bitwy i czułam żądzę zemsty. Oprócz standardowej rozgrywki wieloosobowej
dostaniemy też tryb operacje. Odnoszą się one do konkretnych, historycznych
wydarzeń mających miejsce w przeszłości, jak na przykład Ofensywa Wiosenna
(niem. Kaiserschlacht). W trybie tym są 4 mapy, a w każdej z nich po 2-3 misje.
I tu znów, szczególnie upodobałam sobie misje na Bliskim Wschodzie. Każda z rozgrywek
potrafi trwać nawet godzinę. Jest więc czym się bawić. A bawić się możemy jako
szturmowiec, medyk, jednostka wsparcia bądź zwiadowca. Zadanie jakie przed nami
stoi jest proste: bronimy swoich flag, odbijamy te przeciwnika, a jeśli zajdzie
potrzeba wycofujemy swe wojska w głąb mapy.
Na koniec zostawiłam sobie newralgiczny punkt gry – polski
dubbing. Bez zbędnego owijania w bawełnę: Polacy nie gęsi i swój język mają,
jednak na dubbingu to średnio się znają. W grze znajdziemy polskich aktorów,
którzy swoją robotę wykonali niesamowicie. Odniosę się tu raz jeszcze do osoby
oficera Bishopa. Głos pasował do postaci idealnie i nie brzmiał ani trochę
sztucznie. Dobrą informacją jest też to, że takich głosów była większość.
Zdarzyły się niestety i wpadki dubbingowe, które chciałabym szczególnie „odusłyszeć”
jak ta, z samego początku kampanii. „Otoczyli nas, musimy utrzymać tę linię”
brzmiało tak, że wcale nie miałam ochoty tej linii utrzymywać. Powtórzę jednak
dla jasności, zdecydowana większość polskiego dubbingu brzmi dobrze i nie
odrywa uwagi od rozgrywki. Fajnym elementem w grze jest też możliwość
ustawienia, czy chcemy podczas rozgrywki słyszeć tylko polskie głosy, czy
chcemy zachować oryginalne języki przeciwników. Grając przeciwko Niemcom możemy
usłyszeć zarówno „Scheiße”, jak i wersję polską tegoż ulubionego niemieckiego
przekleństwa. Wszystko zależy od upodobań gracza.
Najnowsza odsłona Battlefielda może stać się na długo
niedoścignioną pierwszoosobową strzelanką. Z pewnością działania marketingowe
zrobiły swoje i przyczyniły się do liczby sprzedanych kopii gry, jednak
najlepszą rekomendacją do zakupu, jest gra sama w sobie. Mój kuzyn na przykład
po kilku minutach rozgrywki doszedł do wniosku, że najwyższa pora znaleźć
pracę, kupić dobry sprzęt i zagrać w Battlefield 1 u siebie. Jak widać,
motywacja pierwszorzędna. Oby tylko dotrzymał słowa, bo już nie mogę się
doczekać jak skopię mu tyłek w trybie multi.
*Wielka Wojna – termin zastępczy na I Wojnę Światową
**Pole bitwy (ang. Battlefield)
**Pole bitwy (ang. Battlefield)
9,5/10
Premiera: 21.10.2016
Dziękuję CDP.pl za udostępnienie gry do recenzji.