24 października 2016

Battlefield 1

„On wtedy zginął, a ja żyję nadal. Kto o tym decyduje?” – Luca Vincenzo Cocchiola, żołnierz wspominający martwego przyjaciela.

Gdy tylko dowiedziałam się, że studio DICE szykuje kolejną odsłonę Battlefielda tym razem osadzoną w realiach I Wojny Światowej, pomyślałam że to nie może się udać. Owszem, gry przedstawiające nam czasy II Wojny Światowej sprawdziły się doskonale jako źródło rozrywki. Główną jednak tego przyczyną był szeroki wachlarz karabinów maszynowych. Bowiem nic nie cieszy tak, jak możliwość wpakowania serii nabojów w przeciwnika (koniecznie nazistę). Czym wobec tego mogła zaczarować nas I Wojna? Jazdą konną? Wymachiwaniem szabelką? Strzelaniem z procy? Wszystkie moje wątpliwości rozwiały się z dniem premiery gry Battlefield 1. Pozycja ta rozczarowała mnie. Pozytywnie. I to bardzo.




Battlefield 1 to gra, której chwalić za bardzo nie trzeba. Recenzje zarówno na profesjonalnych portalach gamingowych, jak i opinie graczy mówią same za siebie. Takiego Battlefielda potrzebowaliśmy, za takim tęskniliśmy.

DICE zrobiło niezłego psikusa, swemu największemu dotąd konkurentowi. Mowa tu o Infinity Ward – studiu znanym przede wszystkim z serii Call of Duty. Zdania graczy są podzielone, tak jak między zwolennikami Play Station i Xboxa; Mercedesów i BMW oraz między ludźmi lubiącymi ketchup i tymi co wolą musztardę. Mam nadzieję, że nie stracę głowy, gdy publicznie przyznam, że zawsze stałam po stronie CoDów. Tak to już było, że Medal of Honor i Call od Duty wypełniały moje dzieciństwo. Kiedy po raz pierwszy zagrałam w Battlefielda, zupełnie się w nim nie odnalazłam. Wracając do psikusa – czy się lubi Call of Duty czy też nie, nie można odmówić tej serii jednego: przez długi czas to ona wiodła prym w tematyce drugowojennej. Kiedy jednak Infinity Ward z każdą kolejną częścią sięgało do tematyki futurystycznej wojny (lasery, drony i ezgopancerze), a fani błagali niemal o powrót do korzeni, DICE postawiło wszystko na jedną kartę – zdecydowało się dać nam grę o Wielkiej Wojnie*.


Nie zacznę moich przemyśleń od tego, czego się spodziewacie. Do grafiki i mechaniki zajrzymy potem. Jednak to, co dla mnie wyniosło najnowszego Battlefielda na piedestał gier dekady to emocje, które ze mnie wydobyła (a zaznaczam, że nie jest to łatwe). Pisałam już, że moim numerem 1 zawsze było Call of Duty. Było tak przede wszystkim za sprawą tempa gry, którego Battlefield w takim stopniu nie posiadał, jak i historii tak dobrych, że dzieła DICE nie mogły się równać. Obecna odsłona „Pola Bitwy”** zyskała w moich oczach tak wiele właśnie dlatego, że nadano jej tempa oraz głębi przekazu. Historii mamy pięć, a właściwie nawet więcej, jeśli chcemy doliczyć te z prologu. Za każdą z historii stoją bohaterowie, z którymi chcąc nie chcąc – zżywamy się zaskakująco mocno. Szczególnie chwytająca za serce była w moim mniemaniu opowieść o więzi, która połączyła doświadczonego i zmęczonego wojną oficera Bishopa oraz nastolatka, który kłamał na komisji wojskowej, aby tylko dostać się na front. Na uwagę zasługuje również historia włoskiego weterana wojennego, który opowiada swej córce, jak podczas wojny stracił przyjaciela. Ale tego, jaki będzie Battlefield możemy dowiedzieć się już zaledwie po 10 minutach rozgrywki, podczas pewnego, popularnego już ujęcia gdzie naprzeciw siebie stoi dwójka wrogich żołnierzy i mierzy do siebie z broni, nie mogąc oddać strzału.



Gdzieniegdzie słychać narzekania, że gra nie uczy historii, że nie uświadczymy tu sławnych bitew. Śpieszę wyjaśnić, że są to opinie przesadzone, a ponadto dodam, że Battlefield jest opowieścią o ludziach. Skupia się na nich, na ich przeżyciach. Próbuje ukazać jednostkę walczącą, jako coś więcej niż tylko mięso armatnie, do którego przyzwyczaiły nas inne gry. Być może dla większości graczy Battlefield to przede wszystkim gra w multi, jednak zdecydowanie warto pochylić się nad kampanią. Ja sama dotąd traktowałam gry wojenne jako „zabij jak najwięcej wrogich pikseli i baw się przy tym jak najlepiej”. Tym razem się tak nie da. Nie da się przejść obojętnie obok bohaterów, którzy giną. I bardzo dobrze. Wartość jednostki wyeksponowano zwłaszcza w pierwszych minutach gry, gdy jest nam dane przejąć kontrolę nad żołnierzem, do momentu aż nie zostanie zabity. A kiedy to się stanie, wcielamy się w kolejnego. Przeskakiwanie z jednego bohatera na drugiego nie odbywa się jednak bez echa. Za każdym razem, gdy żołnierz zostanie stracony, naszym oczom ukazuje się poruszająca plansza, informująca nas jak ów bohater się nazywał oraz ile lat przeżył. Może nie brzmi. Ale w połączeniu z przepiękną i poruszającą muzyką robi niezapomniane wrażenie.


Jeśli jesteśmy już przy muzyce – to druga w kolejności po atmosferze gry rzecz, która mnie porwała. Oczywiście, można zrobić cudowną grafikę (którą oczywiście Battlefield 1 ma), świetną i intuicyjną mechanikę (która również występuje), ale żeby napisać i dopasować dobrą muzykę, to trzeba być nie lada artystą. Wystarczy posłuchać utworu Dawn of A new time (zajdi zajdi) utrzymanego w macedońskich klimatach, aby przekonać się, jak samą muzyką poruszyć może gra. Ja się oczywiście do łez nie przyznam, ale czytałam, że ta mieszanka historii, muzyki i fotorealizmu u wielu wywołało łzy wzruszenia. Jeśli od tej chwili gry będą tak wyglądały, to ja to kupuje. Zawsze bowiem podkreślam, że nie bawi mnie sama łupanina, ale jeśli ta łupanina ma w sobie coś więcej, to chętnie się poczęstuję.

A teraz część, na którą wszyscy czekają: kwestia graficzna. Realizm mnie po prostu przygniótł. Na początku gra nawet miejscami mnie denerwowała, bo ewidentnie na polu bitwy raziło mnie słońce uniemożliwiając oddanie celnego strzału. Ale po zastanowieniu się stwierdziłam, że przecież na prawdziwej wojnie nie ma zmiłuj i warunki są tylko niesprzyjające. Szczególnie piękne graficznie były misje na Pustyni Arabskiej oraz te, rozgrywające się w Alpach. Grając, aż zatęskniłam za wędrówkami po górach. Szkoda, że rozgrywka nie dała zbyt wiele czasu na rozglądanie się po okolicy, bo ta była wyjątkowo urokliwa.


Jeszcze à propos realizmu: jedna z misji każe nam kroczyć w lesie będąc uzbrojonym jedynie w samopowtarzalnego Mausera C98. Kiedy mój kuzyn zobaczył z czym przyjdzie mu grać, zapytał: „Co? Mam iść przez las z procą? Nie ma tu żadnych normalnych broni?” Jego pytanie uświadomiło mi po raz kolejny, że Battlefield stawia na realizm rozgrywki. W końcu nie od razu Shotguna wynaleziono, a miliony żołnierzy musiało walczyć używając niekiedy jedynie bagnetów lub saperek.

Dobrą informacją będzie także zapewne fakt, że oficjalne wymagania minimalne gry są przesadzone. Wiele niższych modeli procesorów niż polecane i5 6600K z łatwością udźwignie grę w ultra detalach. Ze spokojem także można przymierzać się do gry będąc wyposażonym w 4GB RAMu. Tu jednak nie spodziewajmy się najlepszej grafiki.

Rozgrywka w multiplayerze nigdy nie stanowiła mojej mocnej strony. A tak naprawdę, to nie chciałabym się zbytnio chwalić, ale zawsze po skończonej misji byłam pierwsza na tabeli wyników (to nic, że od końca – ważne, że pierwsza). Multiplayer w BF1 urzekł mnie jednak na tyle, że pomimo ustawicznego ubijania mnie przez przeciwników, pragnęłam wciąż wracać na pole bitwy i czułam żądzę zemsty. Oprócz standardowej rozgrywki wieloosobowej dostaniemy też tryb operacje. Odnoszą się one do konkretnych, historycznych wydarzeń mających miejsce w przeszłości, jak na przykład Ofensywa Wiosenna (niem. Kaiserschlacht). W trybie tym są 4 mapy, a w każdej z nich po 2-3 misje. I tu znów, szczególnie upodobałam sobie misje na Bliskim Wschodzie. Każda z rozgrywek potrafi trwać nawet godzinę. Jest więc czym się bawić. A bawić się możemy jako szturmowiec, medyk, jednostka wsparcia bądź zwiadowca. Zadanie jakie przed nami stoi jest proste: bronimy swoich flag, odbijamy te przeciwnika, a jeśli zajdzie potrzeba wycofujemy swe wojska w głąb mapy.

Na koniec zostawiłam sobie newralgiczny punkt gry – polski dubbing. Bez zbędnego owijania w bawełnę: Polacy nie gęsi i swój język mają, jednak na dubbingu to średnio się znają. W grze znajdziemy polskich aktorów, którzy swoją robotę wykonali niesamowicie. Odniosę się tu raz jeszcze do osoby oficera Bishopa. Głos pasował do postaci idealnie i nie brzmiał ani trochę sztucznie. Dobrą informacją jest też to, że takich głosów była większość. Zdarzyły się niestety i wpadki dubbingowe, które chciałabym szczególnie „odusłyszeć” jak ta, z samego początku kampanii. „Otoczyli nas, musimy utrzymać tę linię” brzmiało tak, że wcale nie miałam ochoty tej linii utrzymywać. Powtórzę jednak dla jasności, zdecydowana większość polskiego dubbingu brzmi dobrze i nie odrywa uwagi od rozgrywki. Fajnym elementem w grze jest też możliwość ustawienia, czy chcemy podczas rozgrywki słyszeć tylko polskie głosy, czy chcemy zachować oryginalne języki przeciwników. Grając przeciwko Niemcom możemy usłyszeć zarówno „Scheiße”, jak i wersję polską tegoż ulubionego niemieckiego przekleństwa. Wszystko zależy od upodobań gracza.


Najnowsza odsłona Battlefielda może stać się na długo niedoścignioną pierwszoosobową strzelanką. Z pewnością działania marketingowe zrobiły swoje i przyczyniły się do liczby sprzedanych kopii gry, jednak najlepszą rekomendacją do zakupu, jest gra sama w sobie. Mój kuzyn na przykład po kilku minutach rozgrywki doszedł do wniosku, że najwyższa pora znaleźć pracę, kupić dobry sprzęt i zagrać w Battlefield 1 u siebie. Jak widać, motywacja pierwszorzędna. Oby tylko dotrzymał słowa, bo już nie mogę się doczekać jak skopię mu tyłek w trybie multi.


*Wielka Wojna – termin zastępczy na I Wojnę Światową
**Pole bitwy (ang. Battlefield)

9,5/10

Premiera: 21.10.2016

Dziękuję CDP.pl za udostępnienie gry do recenzji.